Tomasz Lis - Raj na skarpie, 25.05.2025
W dalszej części tekstu wyjaśnię, skąd tytuł tego tekstu. Na razie, tytułem wstępu, powiem tylko, że wielka kariera i prezydencka intronizacja Karola Nawrockiego jest smutnym potwierdzeniem niebezpiecznej skłonności Polaków do tworzenia bajek, które, co gorsza, część ludzi łyka jak młode pelikany.
Wielu zwolenników jeden do jednego kupiło skleconą naprędce bajeczkę o chłopaku z nizin, który może i kiedyś nagrzeszył, ale własnym wysiłkiem podniósł się z otchłani zła i wyszedł na ludzi. W tej bajeczce Karolek występuje jako współczesny Kmicic. Metafora jest jednak licha, bo nie wiadomo, która z dam miałaby być Oleńką, kto miałby być Wołodyjowskim i kto miałby dokonać potopu. Może Ruscy. Problem w tym, że wielu ludzi z otoczenia Nawrockiego akurat takiego potopu by chciało. Na przyszłość miłośnikom nowego Kmicica warto tylko zwrócić uwagę, że w razie prób ekranizacji tej wzruszającej historii, na odgrywanie roli Kmicica przez Daniela Olbrychskiego liczyć nie można, nie tylko z powodu wieku. Daniel grał kiedyś w filmie „Bokser”, ale akurat tego boksera i tego Kmicica nie zagra. Głównie z powodów, powiedzmy, estetycznych.
Mit Nawrockiego-Kmicica to niejedyny mit w naszej polityce, szczególnie pieczołowicie pielęgnowany przez naszą prawicę, która mity lubi nad wyraz. Jest i mit Jarosława Kaczyńskiego, który nie związał się z żadną kobietą i jest wielkim abnegatem, bo poświęcił się ojczyźnie, a o sprawy doczesne nie dba. My mamy oczywiście inne wyjaśnienia obu tych faktów, ale oni wierzą w swoje. Tak mają. Tak lubią.
Nad bajkowymi zamiłowaniami Polaków ciąży dziedzictwo Sienkiewicza i niemądrego gaworzenia o literaturze pisanej ku pokrzepieniu serc. Sienkiewicz pisarzem był świetnym, ale współodpowiada za ogólną niedorosłość i obywatelską niedojrzałość narodu, który woli mity niż prawdę, iluzje niż fakty, miraże niż rzeczywistość. Więcej nawet, prawdy i faktów intensywnie nie lubi.
Mądre narody mają historię, by mieć materiał do przemyśleń i refleksji umożliwiającej unikanie dawnych błędów. Polacy mają historię wybiórczą, pisaną przez brązowników, której funkcją jest powielanie i wzmacnianie miłych sercu stereotypów i bajek. W tej historii są głównie wygrane bitwy i akty bohaterstwa. Polacy bowiem, to trzeba koniecznie wiedzieć, byli w historii albo bohaterami, albo ofiarami. Stąd niewielka u nas świadomość funkcjonowania przez stulecia zalegalizowanego niewolnictwa, jakim była pańszczyzna, oraz fakt, że zniósł je dopiero rosyjski car. Stąd i niewielka świadomość krzywd czynionych przez Polaków przez całe stulecia takim Ukraińcom. Do naszej opowieści pasuje taki Wołyń, ale pacyfikacje ukraińskich wiosek przez nasze wojsko i policję już mniej. Nasza pamięć historyczna widzi w Piłsudskim ojca niepodległości, którym był, ale o Piłsudskim brutalnym dyktatorze woli nie pamiętać. Tworzy mit wielkich rzesz sprawiedliwych wśród narodów świata, do którego nie pasuje prawda o o wiele liczniejszych szmalcownikach, prawda o Jedwabnem, Radziłowie, Wąsoszy oraz o wieśniakach stojących z widłami i siekierami wzdłuż torów do Małkini i Treblinki, na wypadek gdyby pojawiła się okazja zamordowania i okradzenia nieszczęsnych Żydów, którzy zbiegli z transportów śmierci, nieświadomi, że uciekają w łapy innych morderców. W naszym bajkopisarstwie narodowym obowiązuje mit powszechnego oporu Polaków we wszelkich powstaniach. Nie pasuje do niego prawda o tym, że w większości powstań, w tym warszawskim, brała udział garstka, kilka procent ludności. Podobnie jak garstka została w podziemnej Solidarności z masowego ruchu dziesięciomilionowej Solidarności, gdy tylko w grudniowy poranek generał Jaruzelski mocniej tupnął nogą. To wystarczyło.
Dzieckiem naszego bajkopisarstwa i bajek umiłowania jest też najsilniejszy nasz narodowy mit, mit Powstania Warszawskiego. Sam jestem jego wyznawcą, przyznaję, co jednak nie powstrzymuje mnie od refleksji o katastrofalnym charakterze i jeszcze bardziej katastrofalnych skutkach decyzji o jego rozpoczęciu. Chyba największa jednostkowa katastrofa w dziejach kraju i narodu służy nam jako akt założycielski współczesnego polskiego patriotyzmu. Nawiasem mówiąc, 1 sierpnia każdego roku mam coraz mocniejsze wrażenie, że bardziej niż bohaterom tamtego wspaniałego wolnościowego zrywu oddajemy hołd swemu wyobrażeniu o tym, co byśmy zrobili na miejscu tamtych bohaterów, choć jest to oczywiście niepoparte niczym i zbudowane na własnym dobrym samopoczuciu dość narcystyczne domniemanie. O całej błazenadzie z patriotycznymi tatuażami, patriotyczną odzieżą i uzurpatorsko noszonymi przez młodych ludzi opaskami nawet nie wspominam. Bo to już odrębna historia o zamiłowaniu sporej części rodaków nie tylko do bajek, ale i do odpustowej tandety.
Ponieważ z historii czerpiemy emocje, sentymenty i ckliwe wzruszenia, to powielamy stare, głupie błędy. Stąd nasza nieodpowiedzialność i nonszalancja, ujmowana w niemądre formułki a la „jakoś to będzie”, „damy radę” albo jak w Smoleńsku, „zmieścisz się, śmiało”.Lenin pisał kiedyś o „dziecięcej chorobie lewicowości”. W naszym wypadku można mówić o dziecięcej chorobie polskości lub o polskiej chorobie dziecinności. Chyba nie przez przypadek najbardziej znanej książce o naszej historii Norman Davies dał tytuł „God’s playground”. Tłumacz i wydawca elegancko i ostrożnie zmienili to na „Boże igrzysko”, choć autor oczywiście miał na myśli „plac zabaw Pana Boga”. Nie wiadomo tylko, czy szło mu o plac, na którym bawi się Bóg, czy o plac, na którym beztrosko pod jego okiem bawi się dzieciarnia. Jeśli to drugie, to potwierdzałoby to moją teorię, że są dwa narody wybrane. Jeden Bóg wybrał, by podziwiać swe dzieło, drugi, by mieć nieustanny ubaw z powodu niemądrych wyczynów dziatwy.
Niezdolność do osiągnięcia realnej dojrzałości może być efektem jakiejś kognitywnej umysłowej dysfunkcji. Jak ktoś ma problem z przysadką mózgową i grozi mu, jak się teraz mówi, niskorosłość, to można mu podać hormon wzrostu. To działa, czego przykładem jest Leo Messi, który na wielkoluda nie wyrósł, ale na jednego z najlepszych piłkarzy w historii już tak. Zafundowana mu przez Barcelonę terapia okazała się zresztą najlepszą inwestycją w historii klubu. Niestety, nie znaleziono jeszcze hormonu wzrostu emocjonalnego dla ludzi i zbiorowości.
Polacy są trochę jak zbiorowy bohater filmu „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”. Brad Pitt rodzi się w nim pięćdziesięciolatkiem, a potem tylko młodnieje, aż na koniec staje się dzieckiem. Fajnie byłoby choć trochę być Buttonem. A jeszcze fajniej choć na kilka chwil Bradem Pittem. Polacy to trochę taka wariacja Buttona: starzeją się biologicznie, ale emocjonalnie zostają dziećmi.
Teraz a propos tytułu. Na trasie moich popołudniowych spacerów z psem jest pięknie położone przedszkole „Raj na skarpie”. Po drugiej stronie uliczki Sąsiadów, przy której się mieści, jest ambasada Niemiec. Nazwa uliczki jest trafna, choć Polacy wolą mit teutonów, Hunów i krzyżaków niż w sumie radosną rzeczywistość uwolnionej od miazmatów przeszłości naszej dobrosąsiedzkiej relacji z zachodnim sąsiadem. Dziecko potrzebuje mitu i bajki, niedojrzały dorosły bardziej potrzebuje stereotypu wroga niż rzeczywistości i dobrego sąsiada.
Przedszkole „Na skarpie” rzeczywiście jest na skarpie. Gdy się z niej po schodach zejdzie, staje się obok słynnego liceum Batorego, gdzie co roku, jak w każdym liceum, rozdają świadectwa dojrzałości. Dla wielu droga z przedszkola do świadectwa dojrzałości okazuje się zbyt trudna i nie do pokonania. A wielu, szczególnie po wódce, zamiast zejść ze skarpy, po prostu z niej spada. Ot, życie. Polska.
I o najnowszej polskiej bajeczce. Karol Nawrocki nie jest Kmicicem i nigdy nie będzie dobrym prezydentem. Bajki czasem dobrze zakłamują rzeczywistość, ale nigdy jej sensownie nie zmieniają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz