W tych dniach Polska zasadnie żyje początkiem konkursu chopinowskiego. Cały ten nadchodzący czas to zasadny ukłon w stronę naszego wielkiego rodaka, który podbił Paryż za życia, a świat cały po śmierci. Chopinowi oddałem tu hołd przed tygodniem. Dziś zaś czas na pokłonienie się innemu wielkiemu Polakowi, który, nie tak jak Chopin oczywiście, ale jednak realnie, odniósł międzynarodowy sukces. Mowa o Josephie Conradzie. Paradoksalnie do złożenia mu pokłonu i napisania tego tekstu skłonił mnie Szymon Hołownia, którego ostatnia polityczna wolta przywołała u mnie skojarzenie z najsłynniejszym bohaterem Conrada, Lordem Jimem.
Jim, kto nie pamięta, w dwóch zdaniach przypomnę fabułę, był marynarzem na statku Patna, który tonął w czasie rejsu, wioząc setki pielgrzymów. Gdy katastrofa wydała się nieuchronna, większość załogi, z kapitanem na czele, wskoczyła do szalup ratunkowych. Wśród nich był Jim.
I tu pojawia się Hołownia. Swoją polityczną Patnę, w efekcie niemądrych manewrów, doprowadził do katastrofy, a gdy zaczęła tonąć, zeskoczył z mostku kapitańskiego i pierwszy wskoczył do szalupy. Zdziwiło to tylko tych, którzy nie zorientowali się na czas, że w partii pod tytułem Polska 2050 Hołowni zawsze chodziło wyłącznie o Hołownię, ucieczka Hołowni z pokładu nie tylko nie była więc dziwna, ale była oczywista i logiczna.
Hołownia do szalupy wskoczył sam, bo los frajerów z załogi, o pasażerach nie wspominając, jest mu doskonale obojętny. Uwierzyli mu, frajerzy, to niech idą na dno. Sami. Szymuś chce być komisarzem ONZ do spraw uchodźców, choć kwalifikacje ma wyłącznie do tego, by być komisarzem do spraw uciekinierów, a to jednak zdecydowanie nie to samo.
Wracając do lorda Jima, Patna, wbrew jego i większości załogi przewidywaniom, jednak nie zatonęła. Załoga miała więc stawić się w sądzie i zasiąść na ławie oskarżonych. Większość oczywiście z tej szansy nie skorzystała. Trawiony wyrzutami sumienia Jim uznał, że wprawdzie w chwili próby zachował się niehonorowo, ale jako jednak człowiek honoru odpowiedzialności unikać nie może, i stawił się w sądzie. I tu metafora oraz odniesienie do Hołowni się kończą. Hołownia bowiem, znam gościa i wiem, co mówię, do żadnej odpowiedzialności się nie poczuwa. Za nic odpowiadać nie zamierza i z niczego tłumaczyć się nie chce. Więcej, zapewniam Was, że już niedługo wytłumaczy nam, że padł ofiarą niezrozumienia, hejtu i cholera wie czego. Więcej jeszcze, robiąc z nas kompletnych kretynów, będzie przekonany o prawdziwości własnych słów. „Nie będziesz miał innych bogów przede mną”, to pierwsze przykazanie Boga Hołowni. Drugie – Hołownia rację ma zawsze. Nie jest więc Hołownia lordem Jimem. Nie ma honoru, nie ma wyrzutów sumienia, nie ma zdolności do autorefleksji.
Hołownia bardziej niż lorda Jima przypomina więc bohatera innej zakończonej katastrofą morskiej wyprawy. W 2012 roku kapitan promu Costa Concordia, Francesco Schettino, poprowadził statek prosto na skały. 32 osoby zginęły. Schettino został skazany na kilka lat więzienia. W czasie procesu okazało się, że w chwili katastrofy na mostku kapitańskim była mołdawska tancerka, jego kochanka, przed którą się popisywał.
Schettino też jako jeden z pierwszych wskoczył do szalupy. A na pokład nie chciał wrócić, mówiąc, że jest zbyt ciemno. Szef straży przybrzeżnej, widząc to tchórzostwo, darł się nawet na niego: „Vado a bordo, cazzo”. Wracaj na pokład, do cholery. Oczywiście nie posłuchał.
Nasz Hołownia to taki Schettino, który po wyjściu z więzienia napisał nawet książkę. Nazwał w niej samego siebie bohaterem, a książkę, co wzbudziło oburzenie graniczące z obrzydzeniem, dedykował ofiarom katastrofy. Trochę tak, jakby Adolf Eichmann dedykował swe pamiętniki ofiarom Holocaustu.
Na pamiętniki Hołowni też przyjdzie czas. Najpierw jednak zrobi album swoich zdjęć z uchodźcami, najchętniej z czarnoskórymi, i będzie pozował na papieża humanitaryzmu. Niewykluczone nawet, że już oczyma wyobraźni widzi siebie odbierającego pokojową Nagrodę Nobla. Może o czymś takim marzyć Trump, to i Hołowni wolno.
Na koniec morał i wnioski z historii z Hołownią. Dożyliśmy czasów, gdy polityczna kariera nie jest nagrodą za trwającą dekady pracę i dorobek życia, ale refleksem chwilowego kaprysu zmiennej politycznej koniunktury i domagającej się nowego towaru, uzależnionej od narkotyku nowości, publiki. Churchill, zanim został Churchillem jakiego znamy, miał za sobą kilkadziesiąt lat pracy, Lenin, Stalin czy Mao mieli za sobą dekady działalności rewolucyjnej. Podobnie Castro. Taki Kaligula musiał się przynajmniej dobrze urodzić. Dziś, dzięki skretynieniu mediów i mediom społecznościowym, wystarczy chwila, powiew wiatru nastroju, by wskoczyć na falę i surfować do władzy i zaspokojenia ego. Polityczny „Mam talent”. Demokracja się zdemokratyzowała, ale nie zmądrzała. Ludzie też nie zmądrzeli, więc nawet nie spostrzegli, gdy zaczęło być w demokracji jak w parodii mądrości z Forresta Gumpa: „Demokracja jest jak pudełko czekoladek”, musisz jednak pamiętać, że często i pudełko jest puste i w połowie papierków nic nie ma.
Zacząłem tekst od Conrada i Lorda Jima. Dopiero dochodząc do pointy poczułem, że w tekście o Hołowni bardziej stosowne byłoby odniesienie do innej powieści Conrada, „Jądro ciemności”. Hołownię ten tytuł mógłby speszyć, ale szybko wyjaśniłbym mu, że ta powieść Conrada zainspirowała Francisa Forda Coppolę do nakręcenia „Czasu apokalipsy”, więc powinien uznać to skojarzenie za pochlebstwo. Wiecie, co jest najśmieszniejsze? Hołownia by to przyjął. Gdyby jeszcze tylko mógł go zagrać Marlon Brando.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz