Tomasz Lis - Pożegnanie z Ameryką, 07.12.2025

 

Ostatnio obejrzałem, kolejny raz, film „Pożegnanie z Afryką”, który, w powiązaniu z ostatnimi akcjami Trumpa i jego ludzi, narzucił mi i tytuł, i temat tego tekstu.

W ostatniej scenie filmu słyszymy Meryl Streep, baronową Blixen, która już w Danii, po ostatecznym opuszczeniu Kenii, wspomina list od swego czarnoskórego przyjaciela, piszącego jej o lwie i lwicy, którzy stale wylegują się koło grobu jej zmarłego kochanka (Robert Redford).

Swoją drogą ciekawe, że w filmach o miłości występują wspaniali amanci, ale z tych najlepszych niekoniecznie kobiety, które określilibyśmy jako zabójcze piękności. Meryl Streep w „Pożegnaniu z Afryką” i w „Co się wydarzyło w Madison Caunty” oraz Barbara Streisand w „The way we were” nie rzucają nas o ścianę swą urodą, a jednak oszałamiają swym pięknem i cudowną aurą. Ciekawe, że w najpiękniejszych miłosnych scenach nikt nie jest nawet nagi i nikt nikogo nie rozbiera. Najbardziej erotyczną sceną filmową w historii kina jest według mnie scena, gdy, z safari w tle, Redford myje Meryl Streep włosy. Po prostu.

Nawiasem mówiąc, niech ktoś zaprzeczy, że jego żona czy mama nie kochała się w Redfordzie. To wymagało tylko odrobiny gustu. Tak jak zakochanie się w Meryl Streep wymagało tylko odrobiny mózgu.

Miłość zaczyna się różnie. Moja miłość do Ameryki zaczęła się od, nomen omen, „Love Story”. Najpierw od książki, a potem dołożył się film. Oczywiście z punktu zakochałem się w Jen (Ali MacGraw). I tylko dlatego, że nie jestem kobietą, nie zakochałem się Ryanie O’Nealu. Wcześniej zdążyłem się zafascynować Johnem Kennedym, który pochodził z tego samego świata co bohaterowie książki Segala. I to była moja ukochana Ameryka: przystojni chłopcy z Harvardu grający w hokeja albo uprawiający wioślarstwo i piękne dziewczyny studiujące na Radcliffe, a przynajmniej na Wellesley. Świat, przyznaję, białych i bogatych, chodzących na najlepsze bluszczowe uniwersytety, kochających sport, Bacha, Beethovena, czytających filozofów i piękną literaturę. Ludzie mojej Ameryki mieszkali koło Central Parku w Nowym Jorku, w Beacon Hill w Bostonie, a Waszyngtonie koniecznie w Georgetown. W Bostonie chodzili na koncerty orkiestry pod batutą Seiji Ozawy, a Nowym Jorku do Carnegie Hall na koncerty Bernsteina i Toscaniniego. Kibicowali Knicksom i Boston Celtic, sami grali w futbol, a w lecie pływali na żaglówkach.

Moje wyobrażenie o amerykańskiej polityce kształtowały mity Kennedych i Camelota.

Politycy byli ludźmi odpowiedzialności, odwagi i honoru. Najlepiej, jak walczyli w wojnach: w Europie, jak senator Robert Dole, albo na Pacyfiku, jak Bush senior (lotnictwo) i Kennedy (marynarka), ewentualnie w Wietnamie, jak John McCain. Większość tych ludzi poznałem i doskonale pasowali do moich wyobrażeń, co je jeszcze wzmacniało.

Tej Ameryki i tych poliyków już nie ma. Dziś zamiast, jak w amerykańskim hymnie, „land of the free and the home of the brave”, ziemi człowieka wolnego i domu odważnego, jest Ameryka i amerykańska polityka „land of the coward and home of the traitor”, ziemia tchórz i dom zdrajcy. W „mojej” Ameryce nie było miejsca na Trumpów czy ludzi takich jak jego zięć Jared i kumpel Witkoff, durni, cwaniaków i geszefciarzy. W czasach Kennedy’ego takiego Trumpa  nie wpuszczono by w Białym Domu nawet do kuchni, w obawie, że mógłby ukraść sztućce, szczególnie, jak przystało na nowobogackiego prostaka, pozłacane.

Cały problem w tym, że moja Ameryka była z bajki i mitu bardziej niż z rzeczywistości. Ona istniała i istnieje, ale dziś, jeśli nawet definitywnie nie przegrała, to wyraźnie przegrywa. Dziś Ameryką rządzi cham w czerwonej czapeczce z napisem MAGA (nie tylko o Trumpie mowa). Wolność i honor to monety wylatujące z obiegu. Zastępują je cynizm, cwaniactwo i pazerność.

O świecie Trumpa i Epsteina miłosnych filmów nie będzie. Mały Gatsby to nawet kiepsko brzmi. Pedofilia i brudne deale nadają się raczej do kronik kryminalnych niż na wielki ekran.

Popełniłem błąd kognicji. Poważny, ale czy głupi? Gdy Meryl Streep rzuca pomysł wyjazdu do Kenii i założenia tam plantacji kawy, jej narzeczony, baron Bilxen (Klaus Maria Brandauer), pyta, czy nie jest przypadkiem zbyt romantyczna. Może i jest. I dzięki temu przeżyła przygodę życia. To, co w życiu piękne, wymaga marzenia i dobrej ścieżki dźwiękowej. Może to być „Where do I Begin” Francisa Laia z „Love Story”. które każdy z nas umie zanucić, może być śpiewane przez Streisand „The way we were” Marvina Hamlischa, może być koncert klarnetowy A-dur Mozarta, który obsesyjnie puszcza na gramofonie Redford, chyba wiedząc, że razem z odgłosem słoni i rykiem lwów stworzy trójgłos, któremu, razem z jego zabójczym uśmiechem, Meryl się nie oprze (oczywiście ma rację).

Karen z „Pożegnania z Afryką”, Jen z „Love Story” i Katie z „The way we were” – żadne feministki, ale też nie lalki Barbie. Mądre, silne i wrażliwe kobiety, formatujące swój świat wg własnego uznania, żyjące na swych warunkach, wg własnych pragnień i marzeń, wygrywające nawet jeśli pokonane. Świadome, że piękne marzenia warte są nawet klęski, gdy zderzają się z rzeczywistością. Że inaczej  żyć nie można. I nie warto.

Z moją Ameryką żegnam się z przykrością. Ze smutkiem, ale bez żalu. Przede wszystkim z wdzięcznością za marzenia. A nawet złudzenia. Poza tym to przecież nie koniec gry. Jak śpiewali kiedyś Murzyni, nazywani teraz Afroamerykanami, „We shall overcome”, w końcu zwyciężymy. Pożegnanie nie jest więc definitywne. Nie może być.


Felieton Tomasza Lisa >>>


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz